Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej
2127
BLOG

SMOLEŃSKA GRUDA GLINY

Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej Polityka Obserwuj notkę 26

Gdy rankiem 3 maja przemierzaliśmy teren katastrofy, odkryliśmy miejsca, w których wszechobecny zapach paliwa lotniczego ustępował miejsca innemu – zapachowi rozkładających się ciał. Tak było szczególnie w części terenu zlokalizowanej najbliżej płyty lotniska. I nagle przerażające odkrycie

Do Smoleńska dotarliśmy nad ranem 2 maja. Bure, brzydkie, jeszcze zaspane miasto robiło koszmarne wrażenie. Tym bardziej że by dotrzeć do miejsca katastrofy samolotu prezydenckiego, musieliśmy minąć Katyń, a później ośrodki sanatoryjne, w których wypoczywali podobno głównie funkcjonariusze NKWD. To zresztą znany w Sowietach zwyczaj – kaci odzyskujący siły niemal nad grobami swych ofiar.

Polski Tu rozbił się około 10 minut jazdy samochodem od centrum miasta. Nie na odludziu, przeciwnie nieopodal potężnego blokowiska, przy ruchliwej drodze. Właśnie na jej poboczu zaparkowaliśmy samochód. Kilka metrów od miejsca, na które wedle relacji świadków katastrofy, spadła część skrzydła. Około 200 m dalej runęła cała maszyna. Ten teren ma wielkość boiska.

Gdy każdy krok ma wymiar symboliczny

Już przy samej drodze zauważyliśmy kwiaty i znicze. Tuż obok, w dole, przy drzewach, którym samolot ściął najwyższe gałęzie, stały wieńce i zdjęcia pary prezydenckiej. Wiele zdjęć. Stąd wydeptana w gliniastej ziemi ścieżka prowadziła do głównego miejsca katastrofy. 2 maja przemierzały ją liczne grupy Polaków i Rosjan. Okolica, bardziej przypominająca zdziczałą, porośniętą samosiejkami łąkę niż las, robiła ponure wrażenie. Teren wypadku widać i czuć z daleka. Silny zapach paliwa samolotowego można rozpoznać niemal z drogi. Na zaorane i ubite miejsce katastrofy wchodziliśmy bardzo powoli. Świadomość, iż to właśnie tu zginął prezydent RP i wielu naszych przyjaciół, kompletnie obezwładniała. Trudno było ruszać nogami, każdy krok miał wymiar symboliczny. Po chwilowym otępieniu przyszedł czas na dokładną obserwację. Błyskawicznie zorientowaliśmy się, że nie stoimy na pustkowiu, lecz na placu niemal usłanym fragmentami samolotu i pamiątkami po jego pasażerach. Jako pierwszą z gliniastej ziemi wyciągnęłam biało-czerwoną, postrzępioną szarfę z napisem „Prezydent Rzeczpospolitej”. Później odnaleźliśmy kawałki blachy, przewody, fragmenty poszycia samolotu. Na początku przerażeni zbieraliśmy dosłownie wszystko. Patrzyliśmy na siebie i choć nikt z nas nie powiedział ani słowa, krzyczeliśmy – jak to możliwe, że ktoś zaorał to miejsce! W końcu w jednej z kałuż nasza koleżanka wyciągnęła paszport. Jeszcze wówczas nie mieliśmy świadomości, że najstraszliwsze odkrycie jest dopiero przed nami.

Bezdomni na lotnisku

Pierwsze drzewa prezydencki TU skosił około 1200 metrów od początku pasa startowego. Musiał lecieć wówczas na wysokości nie większej niż dwa i pół metra. Kolejne ślady wskazują, iż wznosił się. Następne gałęzie ściął już na wysokości około 4 metrów. I nadal szedł w górę. Nawet wówczas, gdy uderzył w opisywaną już w mediach brzozę, wznosił się. Tuż przed drogą, przelatując przez pas osik i świerków, przechylił się na lewą stronę, ale za szosą wydaje się, że odzyskał poziom. Był wówczas na kilkunastu metrach, ściął wierzchołki drzew i rzekomo tu stracił kawałek skrzydła. Runął 200 m dalej.

Przeszłam całą trasę ostatnich sekund lotu samolotu. Pierwsze lampy naprowadzające na pas startowy znajdują się poza terenem lotniska, w miejscu zupełnie niestrzeżonym. Dokładnie na dzikim wysypisku śmieci. Tuż obok, w szopach z dykt i starych blach, mieszkają bezdomni. Ich kryjówki opierają się nawet o feralną brzozę, która miała przypieczętować tragiczny los samolotu. Lampy tkwią na opalonych podczas wypalania traw palach, zwisają z nich poklejone niebieską izolacją kable. Zastanawiające są również leżące dookoła nich świeżo wycięte drzewa. Czyżby 10 kwietnia oświetlenie naprowadzające na lotnisko było zasłonięte gałęziami? Pierwszy budynek należący do lotniska Siewiernyj wygląda jak drewniana zmurszała szopa. Stoi na trzech ścianach, czwarta rozpadła się chyba dawno temu. Także na tym obiekcie zamontowane są światła sygnalizujące pilotowi pas do lądowania. Idąc do początku płyty lotniska, mijałam jeszcze trzy rzędy lamp. Przy każdym leżały żarówki i szkła od powybijanych reflektorów. Jednak najbardziej zastanawiający był nowy kabel rozciągnięty między rzędami. Biegł on wzdłuż świeżo wykopanego rowu odsłaniającego stary, połatany przewód, który widocznie pierwotnie zasilał lampy. Kiedy dokonano modernizacji „sieci” – nie wiem. Czy zainteresowali się tym polscy prokuratorzy?

2 maja działał jeden rząd lamp znajdujących się kilkadziesiąt metrów od początku płyty lotniska. 3 maja świeciły dwa rzędy. Jednak podczas tych dwóch dni na lotnisku nie lądował ani nie wystartował żaden samolot.

Wydobyte z gliny

Przerażeni liczbą szczątków samolotu znajdujących się nadal na miejscu katastrofy, postanowiliśmy, że postaramy się przewieźć do Polski te fragmenty, które wydadzą się nam najistotniejsze dla śledztwa. 3 maja przyjechaliśmy w okolice lotniska w kaloszach (teren jest dość grząski, poruszanie się po nim w normalnych butach jest trudne). Przemierzaliśmy to zaorane pole śmierci powoli. Już po ok. 30 minutach odnalezione kawałki samolotu nie mieściły się w reklamówkach. Zaczęliśmy po prostu wyciągać je z gliny i układać w sterty. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego władze Rzeczypospolitej nie dokonały oględzin tego miejsca po tym, jak rosyjskie służby zabrały stąd rzekomo wszystkie fragmenty prezydenckiej maszyny. Dlaczego ludzie, którzy przyjechali zwyczajnie pomodlić się na miejscu śmierci przyjaciół, muszą wyręczać polski rząd? W smoleńskiej glinie było dosłownie wszystko – kondensatory, przewody, kawałki urządzeń elektrycznych, skrzydeł samolotu, fragmenty podłogi, uszczelki i mnóstwo pamiątek po pasażerach.

Zobaczyłam kilka żółtych pokręconych kabli. Zaczęłam je odkopywać. Po kilku sekundach wydobyłam z ziemi duży fragment urządzenia odpowiedzialnego za sterowanie wypuszczaniem podwozia, wraz z kontrolkami i tabliczką informacyjną z napisem w języku polskim. Odnalazłam je mniej więcej w połowie miejsca katastrofy, blisko drogi ułożonej z betonowych płyt, po której wjechał dźwig i ciężarówki zabierające największe elementy wraku. Co przykryła nowo wybudowana droga – nie wiem, ale moja dzisiejsza wiedza nie pozwala przyjąć do wiadomości, że teren dokładnie wcześniej przeszukano. Nie po tym, co widziałam na własne oczy kilka metrów dalej.

Gdy rankiem 3 maja przemierzaliśmy teren katastrofy, odkryliśmy miejsca, w których wszechobecny zapach paliwa lotniczego ustępował miejsca innemu – zapachowi rozkładających się ciał. Tak było szczególnie w części terenu zlokalizowanej najbliżej płyty lotniska. I nagle przerażające odkrycie. Koleżanka zawołała nas do siebie. W rękach trzymała coś, co z daleka wyglądało jak duża gruda gliny. „Tu jest chyba krew” – wydusiła. Rzeczywiście. Gruda gliny, niczym ta z wiersza Zbigniewa Herberta, okazała się kawałkiem ludzkiego ciała. Wśród nas był ksiądz- sanitariusz. Również on nie miał wątpliwości, że odnaleźliśmy fragment zwłok. Rozkopaliśmy ziemię nieopodal rowu, z boku miejsca katastrofy. Pogrzebaliśmy szczątek i modliliśmy się. Ale nie mogliśmy, nie potrafiliśmy zostać tam dłużej. Nie mogliśmy już chodzić po ziemi, na której rozbił się prezydencki samolot. Nie mogliśmy deptać cmentarzyska. Nikt z nas po dzień dzisiejszy nie ma wątpliwości, że mimo zapewnień i zaklinania się przedstawicieli rządu RP w smoleńskiej glinie pozostały szczątki ofiar. Jednocześnie byliśmy więcej niż pewni, że przyjazd do tego tragicznego miejsca był konieczny. Uznaliśmy, że musimy zrobić wszystko, by przewieść kawałki rozbitego Tu do Polski. Tego chcieliby od nas nasi przyjaciele, którzy stracili życie w tej maszynie.

 

* * *

Redakcja „Gazety Polskiej” w specjalnym piśmie skierowanym do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta poinformowała, iż znajduje się w posiadaniu fragmentów prezydenckiego Tu-154 M, który rozbił się 10 kwietnia w Smoleńsku. Zadeklarowaliśmy, że przekażemy je polskiej prokuraturze oraz udzielimy polskim śledczym wszelkiej pomocy.

Katarzyna Gójska-Hejke

 

JESTEŚMY LUDŹMI IV RP Budowniczowie III RP HOŁD RUSKI 9 maja 1794 powieszeni zostali publicznie w Warszawie przywódcy Targowicy skazani na karę śmierci przez sąd kryminalny: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło. Z cyklu: Autorytety moralne. В победе бессмертных идей коммунизма Мы видим грядущее нашей страны. Z cyklu: Cyngle.Сквозь грозы сияло нам солнце свободы, И Ленин великий нам путь озарил Wkrótce kolejni. Mamy duży zapas.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka